Anna Bełz: Karolu, to już nasz drugi wywiad, tym razem przy okazji Twojego nowego przedstawienia. Czy Ty wiesz, że od ostatniej naszej rozmowy minął prawie rok?!  Jak ten czas szybko płynie.

Karol Stępkowski: Ooo strasznie szybko. Tak, trochę może nawet za..

A.B: A Ty wciąż zapracowany, zaaferowany. Wiem, że masz mnóstwo obowiązków teraz. Aktorstwo, reżyseria, fotografia... nie za dużo tego?

K.S: Nie, chyba nie. Wielu aktorów w pewnym momencie życia czuje, że teatr, to znaczy praca w nim, praca aktora, nie wystarcza i szukają czegoś innego. To jest potrzebne, żeby rozszerzyć swoje widzenie teatru, żeby mieć większy wpływ na to co się w nim dzieje.

A.B: No właśnie tym razem chciałabym porozmawiać z Tobą o teatrze. Fotografia to ważna część Twojego życia, nasze poprzednie spotkanie było poświęcone rozmowie o niej ale teatr to lwia część tego życia.

K.S: Z teatrem jestem związany od swoich najmłodszych lat. To moja wielka miłość, fascynacja, zauroczenie, praca... wszystko. To początek.

A.B: Nie uniknę więc tego pytania. Jak zawsze na początku pytanie o początek ale, żeby wyrwać się tej linearnej czasowej sztampie, o początek Twoich doświadczeń reżyserskich. Zbieg okoliczności, czy raczej planowany długo krok?

K.S: To był Teatr Polski w Szczecinie u nieżyjącego już niestety Janusza  Bukowskiego. Zaadaptowałem książkę „Lata patykiem pisane”, na którą składały się cztery relacje alkoholików i osób z nimi związanych. Powstała opowieść o gehennie, którą przechodzili, ludzie porażeni tą straszliwa chorobą. Graliśmy to z dużym powodzeniem. Podczas przedstawienia podawaliśmy dane statystyczne dotyczące alkoholizmu w Polsce, a to było, przed wybuchem Solidarności, co naturalnie spotkało się z dużym niezadowoleniem władz.

A.B: To koniec lat 70.?

K.S: Tak.

A.B: Potem jednak nie reżyserowałeś, wróciłeś do tej pracy dopiero w l. 90...

K.S: Tak i wtedy zająłem się reżyserią bajek dla dzieci.

A.B: To wtedy pomógł Ci trochę przypadek, prawda?

K.S: Tak, wiesz ja wyznaje teorie, że nie ma nic przypadkowego, a także, ze nie ma sytuacji bez wyjścia i czasami klęskę można przekuć w sukces, tak trochę było i wtedy. Z Teatru Komedia odeszła Olga Lipińska, panował zamęt, odszedł też dyrektor Grzesiński i teatr znalazł się w zawieszeniu. Pomyślałem wtedy o zrealizowaniu bajki i zwróciłem się do Janusza Bukowskiego, z pytaniem czy nie zajął by się reżyserią, ale on nie miał czasu i tak po prostu w rozmowie telefonicznej zapytał mnie „A dlaczego Ty się tym nie zajmiesz? Reżyserowałeś u mnie w Szczecinie i wyszło dobrze, więc dlaczego nie możesz tego zrobić tutaj?”

Odłożyłem słuchawkę wróciłem do osób z którymi wymyśliliśmy „Kopciuszka” i przekazałem im słowa Bukowskiego. Wtedy jeden z kolegów zrobił się purpurowy, potem zbladł, wstał gwałtownie, powiedział „Przepraszam” i wyszedł, tu jego rola w tym spektaklu się urwała.

A.B: Nieuniknione, taka postać musi być, sam wiesz jaka dramatyczna jest konstrukcja rzeczywistości, to przerasta nawet najdziksze wyobrażenie teatralne. „Król Ból” to też bajka, którą reżyserowałeś? Chyba wyjątkowo dobrze czujesz się w repertuarze dla dzieci?

K.S: O tak, odnajduję się w  tym, dlatego, że dla dzieci trzeba grać tak jak dla dorosłych tylko, że lepiej. Dzieci się nie oszuka tanimi sztuczkami ani próbą wymyślenia jakiegoś sztucznego prądu.

A.B: Taki teatr dla najmłodszego widza, tak jak każda działalność artystyczna to duża odpowiedzialność, za tą młodą wyobraźnię, i misja.

K.S: I misja, tak. Teatr dla dzieci jest szalenie ważny dla edukacji, dla kształtowania wrażliwości. Takie oddziaływanie wprost  na wrażliwość widza obrazem, który potem zostaje w pamięci, buduje jego plastyczną wrażliwość.. to jest wspaniałe.

W "Królu Bólu" jest scena, w której jedna z postaci ma żaglowiec na głowie, dość abstrakcyjną formę kapelusza, który pokazuje, że ona ma właśnie strasznie dużo na tej  głowie i jeżeli po latach spotkałbym kogoś, kto powiedziałby, że to zrobiło na nim wrażenie to byłbym przeszczęśliwy.

A.B: A Twoje wspomnienia z teatru, Twoje dzieciństwo? Czy i Ciebie teatr i sztuka zaczarowały już od najmłodszych lat?

K.S: Baaardzo!  Miałem ciotkę, Wandę, siostrę mojego ojca, która pracowała w jakimś ministerstwie, często dostawała bilety do teatru i zabierała mnie ze sobą. Na ulicy Puławskiej, tam gdzie teraz mieści się Teatr Nowy była Operetka i widziałem tam ”Domek trzech dziewcząt”. Pamiętam do dzisiaj jakie to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Te wspólne wyprawy do teatru z ciotką zaszczepiły we mnie przyjemność obcowania z teatrem, co potem przerodziło się w zawodowe uczestnictwo. Był jeszcze ktoś, kto wywarł na mnie silny wpływ, komu zawdzięczam bardzo wiele. To Jurek Gorazdowski, scenograf, mąż mojej kuzynki. Po drobieniu lekcji, wieczorem dzwoniłem do nich pytając: „Co robisz, mogę przyjść” a on: „Siedzę i rysuje”, więc ja na to, że w takim razie zaraz będę. Jurek miał jeden pokój zamieniony na pracownie, siedziałem tam u niego godzinami. On robił swoje, ale cały czas ze mną rozmawiał i to też mnie ukształtowało. Bardzo mi imponowało, że on robił sztuki i później, kiedy robiłem swoje przedstawienia dla dzieci, to on robił mi scenografię. Oglądałam jak zaczarowany, jak spod jego ręki wychodziły szalone rzeczy. Może to mnie utwierdziło w moim marzeniu teatralnym. To jest bardzo ważne, kogo spotkamy na swojej drodze, kto nas kształtuje.

A.B: Pamiętam jak opowiadałeś kiedyś o tym, jak jako mały chłopiec chodziłeś do teatrów, i ze szczególne miejsce zawsze zajmował w Twoim życiu Teatr Powszechny.

K.S: Jako 10 letni chłopiec widziałem „Dziady” Bardiniego  w Teatrze Polskim a potem, po latach prof. Bardini, uczył mnie w szkole i nie mógł uwierzyć, że to widziałem. Miałem też wspaniałego ojca, lekarza weterynarii, który zabierał mnie i brata na konkursy chopinowskie, do filharmonii, do muzeów, do galerii a ciotka do kin i teatrów. I tak z czasem  zacząłem chodzić sam w te miejsca, zacząłem tego potrzebować. A mieszkałem wtedy na ul. Targowej i z balkonu widziałem Teatr Powszechny. Jak byłem w szkole podstawowej widziałem tam wszystko.

To był mój teatr. Kiedy w szkole podstawowej robiliśmy z nieżyjącym już Maćkiem Rybińskim przedstawienia, to z magazynu Teatru Powszechnego wypożyczałem kostiumy. Tak,  ten teatr był moim teatrem.

A.B: A po zakończeniu szkoły, do którego teatru trafiłeś?

K.S: P zakończeniu szkoły, w 1967, zaangażowałem się właśnie do Teatru Powszechnego. Znałem go doskonale, na wyrywki wiedziałem, co, kto i kiedy grał.

A.B: Z Teatrem Powszechnym współpracowałeś aż do połączenia się z Teatrem Narodowym?

K.S: Nastąpiła fuzja, Teatr Powszechny poszedł do remontu, przez sezon czy półtora była to jedność administracyjna z Teatrem Narodowym. Pracowałem tam i to był złoty okres Hanuszkiewicza. Zrobił wtedy „Balladynę”  „Kordiana”,  „Trzy po trzy”,  „Beniowskiego” i „Nieboską komedię”. W Tym czasie  Konrad Swinarski wyreżyserował „Pluskwę” i grałem w tym przedstawieniu sprzedawca książek porno. Byłem wówczas w środku artystycznego oka cyklonu.

A.B: „Dziady” z rolą Holoubka...

K.S: Przedstawienia z Powszechnego pokrywały się z przedstawieniem „Dziadów” Dejmka w Teatrze Narodowym. I nie mogłem tego zobaczyć przez długi czas. Pewnego dnia jednak, tak się zdarzyło, że rano była próba a wieczorne przedstawienie zostało odwołane i że mam wolny wieczór, a tego wieczora właśnie były grane „Dziady”, więc na nie poszedłem. Widziałem wspaniałego Gustawa Holoubka i jego monolog Gustawa Konrada uważam za szczytowe osiągnięcie w sztuce teatru XX wieku. Nic tak niezwykłego nie widziałem w teatrze, jak właśnie to przedstawienie. Siedziałem na widowni, on  mówił i czułem tak jakby mi wyjmował z głowy to, co sam chciałbym wyrazić.

Trzeba zaznaczyć, że przed „Dziadami” Dejmkowskimi był festiwal „Dziadów” na który zjechały różne teatry, widziałem trzy przedstawienia i musze przyznać, że z tych trzech prezentacji nic nie zrozumiałem, kompletnie, aktorzy grali na najwyższych emocjach, straszliwy diapazon, prezentacje skrajnie histeryczne i naraz okazało się, że ta Wielka Improwizacja jest prosta i zrozumiała. Nie tylko ja to tak czułem ale i inni siedzący na widowni. Koledzy z Narodowego opowiadali mi potem, że jak Holoubek mówił Improwizację to cały zespół teatru stał w kulisach, to się naprawdę nie zdarza. Wszyscy stali jak zaczarowani.

A.B: Ważną postacią w Twoim artystycznym życiorysie, postacią, która odegrała w nim nieco nawet determinującą rolę jest Adam Hanuszkiewicz.

K.S: O tak, on wywarł na mnie ogromny wpływ. Znalazłem się w jego teatrze, wszedłem w orbitę jego wrażliwości teatralnej, w orbitę jego myślenia. Kiedy byłem młody to wydawało mi się, że teatr powinien tylko tak wyglądać. Hanuszkiewicz miał umiejętność pewnego skrótu teatralnego. Jak on zrobił rewolucje w „Przedwiośniu”...! Puścił czerwone światło, muzykę i przewrócił na scenie dwa stylowe krzesła, i już! Miał rewolucję. Była jednak pułapka w tym teatrze. Hanuszkiewicz zajmował się skrótem, znakiem, a mniej aktorami, a  miał ich świetnych: Kucówna, Janczar, Dmochowski, Pieracki, Łuszczewski, Butrym, Bukowski, Wawrzoń, Lutkiewicz, Ewa Skarżanka, Olbrychski...  to ludzie, którzy mu sami budowali role i on nie musiał się tym specjalnie zajmować. Oczywiście skłamałbym mówiąc, że z nimi nie pracował, ale próby stolikowe ograniczał do minimum. Jego to nudziło. Andrzej Łapicki napisał we wspomnieniach, że w pewnym momencie to na niego Hanuszkiewicz przerzucił analizę. I to była pułapka dla młodego aktora, bo co innego kiedy aktor jest ukształtowany. Gdybym miał zobrazować różnicę pomiędzy na przykład Adamem Hanuszkiewiczem a Konradem Swinarskim to opisał bym to tak: pół roku pracowaliśmy z Konradem nad „Pluskwą” a Hanuszkiewicz zrobiłby ją w półtora miesiąca. Ja wchodziłem W „Pluskiwe” na scenę w 7min 15 sekundzie, ale te 7 minut Swinarski reżyserował półtora miesiąca, szukał nastroju, miejsca, wrażenia, wydźwięku.

Pamiętam jak kiedyś zapytał mnie Wojciech Pszoniak: „Kto Ciebie zdeflorował artystycznie?” I właśnie mnie zdeflorował Hanuszkiewicz. I niezależnie od różnicy talentu mojego i Pszoniaka to okazuje się potem, w pracy szalenie ważne, bo wszczepia Ci na całe życie sposób myślenia o teatrze. Ja myślałem, że teatr tylko tak wygląda, jak go robi Adam Hanuszkiewicz i naraz okazało się, że można inaczej. To jak w życiu. W jakiej rodzinie się urodziłeś, czym się żyło, czym przesiąkło, takim człowiekiem potem się jest, takie będą Twoje potrzeby.

Tak jak w mojej rodzinie. Ojciec prowadzał nas do filharmonii i to zaowocowało. Ja poszedłem w teatr, a mój brat Stanisław, profesor immunologii, jest melomanem po dziś dzień.

A.B: A Twoja współpraca z Januszem Bukowskim? To był chyba zupełnie inny sposób pracy?

K.S: Poszukiwanie drogi aktorskiej i ciasny gorset Hanuszkiewicza spowodował moje odejście z Teatru Narodowego i przenosiny do Janusza Bukowskiego do Szczecina. To był dobry moment. W Szczecinie działały dwa teatry: Współczesny Maćka Englerta i Polski Bukowskiego. Rywalizacja była czymś naturalnym i spełniającym ambicje artystyczne obu dyrektorów. Można było na tym, tylko skorzystać. Zagrałem w Szczecinie wszystko co w moim wieku mogłem zagrać. Od Hrabiego w „Panu Tadeuszu”, poprzez Trofimowa w „Wiśniowym Sadzie”, tytułowego Fantazego w „Fantazym”, aż do Papkina w „Zemście” już za dyrekcji Andrzeja Rozhina. I rzecz ciekawa, mimo, że byłem z Januszem zaprzyjaźniony, nigdy nie poprosiłem Go o rolę (a znałem jego zamierzenia artystyczne). Bardzo dobrze na tym wyszedłem, bo parę razy mnie zaskoczył, na przykład obsadzając mnie w Hr. Fantazym. To był mój świetny okres aktorski, a Janusz Bukowski był moim najlepszym dyrektorem. Ciepłym, kochającym ludzi, bez zawiści i wiernym w przyjaźni.

A.B: Powróćmy do Twojej pracy reżyserskiej, bo jednak Twój dorobek w tym zakresie to nie tylko przedstawienia dla dzieci..

K.S: Nie, nie tylko. Dwa lata temu wyreżyserowałem „Fausta” w Teatrze Academia u Romana Woźniaka i ta praca była zupełnie inna. Inna jest materia, na czym innym reżyser musi się w takim przedstawieniu skupiać. Zagłębianie się w uniwersalizm Goethego, nie tylko zresztą w teatrze, musi doprowadzić do pytań o sprawy fundamentalne dla egzystencji ludzkiej.

A.B: Szukałeś tego niepokoju i sposobów pokazania go, także dobierając obsadę, prawda?

K.S: W roli Fausta obsadziłem Krzysztofa Franieczka. To aktor który zaczynał w Łodzi,  później wyjechał za granice, a potem wrócił do Warszawy. Jest ciekawym aktorem, ma w sobie pękniecie. Jest wieloznaczny, nie jest jednorodny, w tym jak się zachowuje i w tym, co robi. To pękniecie ma również w życiu prywatnym. Ta emocja przenosi się w twórczy sposób na scenę. To rzadkość, ale czasami to się udaje.

Niedawno zmarł wybitny aktor Marek Walczewski, on także miał to pęknięcie w sobie. Krzysztof Franieczek był idealnym Faustem miał w sobie ten  tzw. jaskółczy niepokój, a  przecież Faust to tragiczne doświadczenie. Tęsknota do nieśmiertelności, którą można osiągnąć właściwie w jeden sposób, odnajdując kamień filozoficzny. Czy Faust - tak naprawdę każdy z nas - odkryje coś co uczyni go nieśmiertelnym? Wielu wybitnych twórców doznało tego szczęścia - stali się nieśmiertelni  poprzez swoje działa. Natomiast tragedią Fausta jest to, że próbuje stać się nieśmiertelny poprzez naukę i to mu nie wychodzi. U kresu swojej drogi odkrywa, że nic takiego nie osiągnął. To jest ta tragedia i tu jest zarzewie szansy, którą dają mu spotkanie z Mefistem. Mam zresztą szczęście do aktorów. Idealną, zmysłową, a zarazem delikatna i wrażliwą Małgorzatą, była młoda, piękna aktorka Julia Kołakowska. Sam zagrałem Mefista i grając go miałam poczucie władzy i panowania, jako aktor i reżyser, nie tylko nad materia teatralną. Było w tym przedstawieniu coś metafizycznego. Ogromna w tym zasługa Romana Woźniaka, który zrobił aranżację plastyczną i światła.

A.B: Teatr Academia to dla Ciebie ważne miejsce, prawda?

K.S: Tak. To dla mnie wielkie szczęście artystyczne, na które trafiłem zupełnie przypadkowo. Szukałem różnych pomysłów i tak zainteresowałem się teatrem offowym. Bo te teatry mają w sobie wielką siłę i są kopalnią talentów. Pełno w nich niezwykłych pomysłów. Kiedyś współpracowałem z teatrem, u Jurka Lacha, który był kierownikiem Domu Kultury w Podkowie Leśnej. Zaprosił mnie do przedstawienia „Mortal Kombajn” autorstwa Pawła Sali. Kiedy pracowaliśmy nad tym przedsięwzięciem, grający ze mną Marcin Chochlew obejrzał przedstawienie w dziwnym teatrze – w Teatrze Academia, opowiedział mi wszystko, a mnie to bardzo zainteresowało. Dowiedziałam się kiedy będą następne przedstawienia, wiedziałem też, że występuje tam Krzyś Franieczek, więc tym bardziej byłem ciekawy. Pojechałam tam wieczorem, Teatr Academia jest na Pradze, podwórko, kontenery z wysypującymi się śmieciami i wejście. Dziwny przedpokój, pusto. Poczekałem do godziny rozpoczęcia spektaklu. Za pięć siódma otworzyły się drzwi, i zaproszono publiczność. Zobaczyłem piękną salę teatralną, czarne kotary, czarne ławki..., usiadłem w pierwszym rzędzie i obejrzałem fantastyczne przedstawienie. Bardzo mi się ono podobało. Wszystko było oświetlone z góry albo z boku, a słowo nie było używane w ogóle, wszystko wyrażał gest i muzyka. To przedstawienie to było objawienie. Nie przypuszczałem, że można stworzyć teatr, który by tak głęboko był teatrem plastycznym a zarazem tak wyrazistym, tak mocno oddziałującym, nawet jeśli zabrane zostało słowo. Nie była to jednak pantomima. Po przedstawieniu Franieczek wyszedł z garderoby i ja mu opowiadałem zafascynowany o swoich wrażeniach, a potem kazałem zaprowadzić się do twórcy przedstawienie i okazało się, że to rzeźbiarz i wykładowca na ASP - Roman Woźniak. Na samym wstępie powiedziałem tak: „Proszę Pana, z tej zapyziałej Pragi, z rzeczywistości Mrożka i Gombrowicza znalazłem się w miejscu niezwykłym, mam wrażenie jakbym zaczerpnął źródlanej wody”. Zaoferowałem swoją pracę i zapewniłem o gotowości do jakiejkolwiek formy współdziałania z tym miejscem. Potem jednak postanowiłem jeszcze raz sprawdzić to przedstawienie i za 10 dni poszedłem na nie jeszcze raz. To była sztuka o tęsknocie za uczuciem - o samotności. Tak naprawdę mam wrażenie, że to temat, który jakoś szczególnie bliski jest Woźniakowi. Moje emocje po przedstawieniu były jeszcze silniejsze! To mnie ostatecznie utwierdziło w przekonaniu, że znalazłem coś dla siebie. Umówiliśmy się na ASP i przeszliśmy z Woźniakiem na „ty”.

A.B: I z tej znajomości zrodziła się rola w „Lamencie malinowym”?

K.S: Roman Woźniak opowiedział mi o planach zrobienia Pasji, przedstawienia o śmierci Chrystusa i czy nie zechciałbym zagrać Piłata. Zgodziłem się natychmiast. Pracowaliśmy nad sceną Piłata prawie trzy miesiące ale całokształtu przedstawienia nie znałem. Zobaczyłem go dopiero na próbie, pięć dni przed premierą, kiedy Woźniak zaczął zlepiać wszystkie elementy. Były sceny, których nie znałem, próby moje i Franieczka się zazębiały. Miałem więc okazję zobaczyć go dopiero wtedy. Grał dziwna postać, ni to narratora, komentatora, Chrystusa, miał biblie, którą czytał po niemiecku. Wszystko to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Bo jaką trzeba mieć odwagę, żeby po holokauście, po tym wszystkim co się wydarzyło, wpuścić w polskim teatrze aktora i powiedzieć mu, żeby czytał biblie po niemiecku dla polskiej publiczności?! Na 10 dni przed premierą przyszedł do nas Woźniak i powiedział, że tytuł będzie „Lament malinowy” i nikt nie zapytał dlaczego. Tak po prostu zostało. Nie wszystko trzeba zrozumieć, to jest ta tajemnica, z której on splata swoje przedstawienia.

A.B: Co inspiruje Cię teraz w teatrze współczesnym, oprócz Romana Woźniaka? Jak znajdujesz obecny teatr?

K.S: O, jestem tym współczesnym teatrem trochę znużony, bo on nie jest wcale taki nowy. Nie wierzę w nowe odkrycia, nie ma czegoś takiego, to obecnie niemożliwe. Dojrzali twórcy posługujący się językiem współczesnym, jak np. Peter Brook odwołują się do starych doświadczeń teatru indyjskiego, rytualnego, pierwotnego, przypominają tamten teatr, albo po prostu próbują zastosować tamte rozwiązania sceniczne w innej konwencji, ale to naprawdę wszystko już było, począwszy od greków aż po awangardę. Wszystkie tematy zostały poruszone, odkryte. Nawet brutaliści, którzy mienili się twórcami oryginalnymi, powielali w jakiś sposób doświadczenia wielkich rytuałów azteckich.

A.B: Jednak rytuał to nie do końca teatr...

K.S: Oczywiście, tam to działo się naprawdę, ofiara była z żywego człowieka, teraz to tylko spektakl.

A.B: Ruiny społeczeństwa spektakli...

K.S: Kultura... Jesteśmy w niej zanużeni totalnie.

A.B: I tu pojawia się Artoud i jego poszukiwanie czystego doświadczenia, metody przełamania, zniesienia języka...

K.S: Wszystko już było, no właśnie, no właśnie. Nie ma już co przełamywać, to zdewaluowane, bez sensu, scena i to wchłonęła.

A.B: Czy to nie jest nieco frustrująca wizja?

K.S: Dla mnie nie, każdy musi swoje odkryć na nowo, ale dobrze jeśli robi to w jakimś poczuciu perspektywy, która go zawiera, w przeciwnym razie to jest naiwne. Mam też jeszcze jeden problem z nowym teatrem. Mój problem to bardzo dobry słuch. Nie jestem zdemenciałą staruszką, idę do teatru, siadam i jakbym szedł na pantomimę. W wielu teatrach 50 albo nawet 70 procent tekstu do mnie nie dociera. To kwestia metody, podejścia do teatru. Pewnie wydaje im się, że trzeba mówić tak jak w życiu. Ja rozumiem, że to odtworzenie życia, ale jak ja tego nie słyszę to mnie to przestaje interesować, a to jest kwestia techniki. To o czym oni mówią, jest niesłyszalne, widzę tylko, że coś się dzieje. Nie mam pojęcia co, czasem też nie bardzo wiem po co.

A.B: Teatr, teatr...  a Ty w ostatnich latach większość swojego czasu poświęcasz na fotografię.

K.S: Okazało się, że fotografia jest jedynie pretekstem do tego, żebym wciąż mógł poznawać nowych ludzi, bez jakiś szczególnych barier. A to co mnie interesuje najbardziej, to człowiek. Także w teatrze. Z dnia na dzień poszukuje kontaktu z nowymi ludźmi. Czasem te kontakty przeradzają się z przyjaźnie, czasem to się nie udaje. Jest to za każdym razem jakieś wyzwanie i rodzaj tajemnicy, którą jest obecność drugiego człowieka w naszej świadomości. Z biegiem lat, mojej pracy, wszystkie te dziedziny zazębiają się ze sobą coraz bardziej. Teraz dużo fotografuje, coraz więcej...

A.B: Wielu fotografów mówiło o aparacie jako o przepustce do świata, bilecie dostępu do drugiego człowieka, choćby Diane Arbus, choć ona chyba szukała czegoś innego w ludziach, innych emocji.

K.S: Dla mnie to szalenie ważne, żeby nie zamykać się na świat. Nie mógłbym z takim zamknięciem nic robić, nic by się nie działo, mógłbym się od razu zestarzeć i umrzeć. Moje życie jest każdego dnia emocjonującym wydarzeniem, dbam o to, dbam o ludzi, którzy mnie otaczają, chce ich poznawać.

A.B: O tak, Twoje życie Karolu pełne jest pracy i wrażeń. Wiem, że teraz pracujesz nad nowym spektaklem. Opowiedz coś o tym projekcie, tak na koniec.

Kiedy będzie można go zobaczyć, gdzie?

K.S: To jest „Ferdynand Wspaniały” Ludwika Jerzego Kerna, w adaptacji Haliny Krzyżanowskiej, z muzyką Romana Czubatego. Premiera już za miesiąc, 10 kwietnia 2010 w teatrze Bajka w Warszawie na ul. Marszałkowskiej. Chciałbym, żeby było to przedstawienie o najpiękniejszej tęsknocie każdego człowieka – o marzeniu. Ferdynand marzy, żeby wejść w świat ludzi, realizuje swoje marzenie i jest szczęśliwy. Chcemy to przekonanie zaszczepić w umysłach i sercach młodych widzów. Warto marzyć – o podróżach, o szczęściu, o przyjaźni.... o wszystkim czego zapragną. Marzenia się spełniają. Trzeba tylko chcieć.

Mam do Ferdynanda świetny zespół. To co nas razem trzyma, to zaufanie. Moje do nich, a ich jak przypuszczam do mnie. Do mojej umiejętności, wrażliwości, spokoju i tego czegoś, co trudno nazwać, a przecież istnieje między nami. Jarek Domin, Witek Bieliński, Krzyś Cybiński, Robert Kowalski, Andrzej Chudy, Mariusz Krzemiński i dwie aktorki jak rodzynki w torcie: Monika Andrzejewska i Julia Kołakowska. Reżyseruje nie ruszając się z czwartego rzędu – palcem, okazuje się, że to wystarcza. Maja oczywiście swoje pomysły, ucieramy je w twórczej dyskusji a przyjemność spotkania z nimi w pracy jest wyjątkowa. Pewnie jak to się mówi, ich kręci we mnie moja autoironia, a ja cenię ich aktorska fachowość i poczucie humoru.

A.B: I to jest teraz twój ostatni projekt?

K.S: W fotografii najtrudniejsza rzeczą jest zrobienia dobrego aktu, żeby uciec w nim od dosłowności i jednoznaczności a poprzez ciało ukazać tajemnicę człowieka, wiesz o tym dobrze, bo sama fotografujesz.

A.B: Tak, to trudne, żeby nie popaść przy tym w banał.

K.S: W sztuce teatru najtrudniejszym gatunkiem jest monodram. Pracuje teraz z młodą krakowską aktorką Ewa Kubiak nad monodramem nie posiadającym tytułu. Mówiłem już, że mam szczęście do ludzi. Spotykam ich na swojej drodze i zwykle coś z tego wynika. Tak trafiłem przypadkowo na Ewę Kubiak. Spotkanie z nią, rok temu, było czymś niezwykłym. Tak mnie zafrapowała, że odbyliśmy siedem sesji fotograficznych, z których zrodził się album „Ewa”. Wiele osób oglądających jej zdjęcia w tym albumie, nie wierzy, ze to jedna osoba. Tak jest w wieloznaczna, ma w sobie ciekawość świata i tęsknotę za teatrem. Wracając do monodramu. Chcemy dotkać materii szalenie delikatnej, mianowicie jej osobistych przeżyć. Również tych intymnych. Relacji z rodzicami, z siostrą, poszukiwań artystycznych. Praca nasza rodzi szereg wątpliwości, jak daleko możemy się posunąć. Jak daleko ona, aktorka może się posunąć, to przecież o niej.

A.B: Uważaj nie można igrać z aktorem. Dowodzi tego to, co zdarzyło się w Teatrze Dramatycznym, ów dramatyczny manifest Pani Szczepkowskiej...

K.S: Stąd nasze wątpliwości. Przecież do końca nie wiemy, co można powiedzieć ze sceny a czego nie. Czy istnieje jakąś bariera, granica w sztuce, której nie można przekroczyć? Na ile to jest osobista i indywidualna decyzja i jak to się ma do kreacji postaci. W osobie Ewy Kubiak znalazłem aktorkę, pozbawiona naturalnych hamulców emocjonalnych. Potrafi wyrazić wszystko, tylko najwięksi, jak na przykład Danuta Stenka, są aktorsko bezwstydni. Nie wstydzą się swoich emocji i potrafią je twórczo, zawodowo przetworzyć w sztukę. Na tym polega tajemnica aktorstwa. Ewa ma jeszcze talent literacki. Potrafi opisać swoje przeżycia. Ma to zaskakującą formę poetycką. Prostotę i szczerość wypowiedzi aż do bólu. Nie wiem czy nam się uda. Bardzo bym chciał, ale nie wszystko zależy ode mnie. Nie wiem czy mamy oboje na tyle odwagi i determinacji, żeby doprowadzić do premiery ale pracujemy, rozmawiamy i szukamy.

A.B: Widzę, że pracujesz teraz pełna parą!

K.S: Szukam również z inna aktorką – Magda Waligórską. Magda jest gwiazdą serialu „Ranczo” i jak każda rasowa aktorka cały czas myśli o teatrze. Dużo rozmawialiśmy. Z tych rozmów zrodził się pomysł na „Lady M”. Żona Makbeta pełna sprzecznych namiętności – żądzy władzy, niespełnienia czysto ludzkiego, jako kobieta. Jest o wiele ciekawsza od samego Makbeta. Szukamy materiału, którego w Makbecie – tytułu, której to sztuki angielscy aktorzy nie wymieniają, mówiąc o niej „ ta szkocka sztuka” – jest mało. Szukamy też sposobu, na pokazanie obszaru wolności Lady M. – również aktorskiej wolności Magdy w teatrze. Pytań jest więcej niż odpowiedzi. Materia, której dotykamy jest również delikatna, dotyczy intymności każdego człowieka – nienawiść, władza nad mężczyzną, manipulacja nastrojami, oddziaływanie na psychikę, samotność. Też się zastanawiamy co nam wolno, a czego nie. Czy Magda jest gotowa, na takie wyzwanie. Na szperanie w swojej psychice, na szukanie własnych doświadczeń.  Pracuje i rozmawia nam się świetnie. Jest otwarta, wrażliwa, mądra kobiecą modrością i doświadczeniem aktorskim. To wszystko daje nam szansę na – odpukać – powodzenia przedsięwzięcia. W obu przypadkach nie mamy określonej daty premiery. Zbieramy rekwizyty, stroje, pomysły. Po prostu robimy i co najważniejsze spotykamy się i rozmawiamy. Czyż nie jestem szczęściarzem?

A.B: Aaaaa i jeszcze, to komu ta Gżegżółka mówi: Hej?

K.S: Chyba nam wszystkim.

A.B: Dziękuje Ci bardzo za rozmowę.

K.S: Ja też Ci dziękuję Aniu.